Wednesday 8 January 2014

Angielska służba zdrowia

Jako, że spotkała mnie ostatnio wątpliwa przyjemność przeżywania zapalenia migdałków w tym jakże specjanym miejscu w środku Anglii, dzisiajsza historia będzie dotyczyć angielskiej służby zdrowia. Może nie tyle całej służby zdrowia, a raczej lekarzy rodzinnych, sławnych GP. Z innymi lekarzami jak do tej pory nie musiałam się spotkać i Bogu dzięki. Zatem GP... Pierwszą rzeczą z którą należy się zmierzyć jest oczywiście język. Nieskromnie wydaje mi się, że skoro jestem w stanie robić doktorat w tym języku to wizyta u lekarza nie będzie żadnym wyzwaniem, a jednak! Życie potrafi zaskakiwać... Bo jak, do cholery, Anglicy nazywają migdałki? Tonsils, proszę Państwa. O tym właśnie musiałam mysleć w poniedziałek, po pierwsze przetłumacz. Wreszcie dotarłam do lekarza w tzw. walk-in centre bo u mojego GP nie było już miejsc, a miła Pani z recepcji powiedziała "więc proszę dzwonić jutro o 8:30, bo o 8:31 wszystkie miejsca mogą być już zajęte".  I wyobraźcie sobie, że ten lekarz, Hindus (nie jestem rasistką, żeby nie było), poświęcił mi dokładnie 2.5 min. Idziemy na rekord proszę Państwa! Żadnego badania tylko otwórz buzię, wyciągij język, penicylina, do widzenia. Z jego hinduskiego angielskiego zrozumiałam coś co przypominało tons... bla bla coś.  A resztę informacji można zdobyć gdzie? Oczywiście w Internecie, gdzie oprócz tego jak leczyć zapalenie migdałków z tego samego artykułu możecie się dowiedzieć, że umieracie na raka. I tak wygląda w skrócie podstawowa opieka medyczna w Anglii. Plusem jest to, że przysługuje ona wszystkim niezależnie od tego, czy i jakie składki płacą. Niewątpliwym minusem jest jakość... Infekcje cenią sobie mieszkanie w moim ciele, w związku z czym niestety odwiedzam lekarzy przynajmniej raz na kilka miesięcy. Moje doświadczenia pozwalają mi napisać, że w wizyta u angielskiego GP jest ekspresowa, anonimowa, z brakiem informacji dla pacjenta, kończąca się większości przypadków paracetamolem i antybiotykami. I tęskno mi do mojego polskiego lekarza rodzinnego...


No comments:

Post a Comment